Wstając czarnym świtem

13.12.2015

Szczepan Twardoch wywołał w ostatnim czasie niezłe zamieszanie. Przede wszystkim swoimi świetnymi i nagradzanymi powieściami „Morfina” oraz „Drach”. Ale nie tylko nimi.

Na pewno nie Paryż

Wydany właśnie zbiór Twardocha „Wieloryby i ćmy” nosi podtytuł „Dzienniki”. Trochę na wyrost, zważywszy na to, że całość obejmuje lata 2007-2015, a zapiski są wyraźnie nieregularne i przebrane. No bo przecież trudno uwierzyć w to, że na przykład rok 2007 warty był tylko jednej skromnej (choć bardzo ważnej – ale o tym potem) stroniczki. Na pewno nie.

Umówmy się jednak, że są to zapiski odsłaniające do pewnego stopnia codzienność i w miarę kronikarsko dokumentujące życie młodego wciąż (rocznik 1979), choć z niezłym już dorobkiem, pisarza.

Dużo więc na kartach „Wielorybów…” zwykłych impresji, zapisków chwili, drobnych refleksji – czasem rzucanych od niechcenia, ale jednak ważnych, mówiących coś więcej o jego autorze. Tak się dzieje na przykład, gdy Twardoch wspomina, że miastami należącymi do jego świata („rozumiem je, interesują mnie”) są Budapeszt, Wiedeń czy Warszawa – nie jest nim natomiast Paryż.

Czasem, poza słowem, narrator posiłkuje się aparatem w telefonie, by coś nagrać – jak w przypadku sceny w pociągu i „uciekających w przeszłość torów”.

Twardoch sporo i bezwstydnie gapi się na ludzi. Bywa w portretowaniu przypadkowo spotkanych bezwzględny. Bywa też zauroczony. Wyraźnie faworyzuje rude kobiety.

Pozwala wreszcie zajrzeć na swój talerz. Nie da się ukryć, że jest wykwitnie i często na bogato, choć akurat fragmenty restauracyjno-spożywcze do specjalnie wytrawnych literacko nie należą.

Marai i inni

Skoro jednak o literaturze już mowa, to warto z pewnością odnotować, że Twardochowe zapiski układają się w komentarz do wielu lektur, świetnych zresztą. Czytelnik szybko się orientuje, kto jest przez autora „Wielorybów…” ceniony szczególnie.

Sporo miejsca w każdym razie poświęcono Sandorowi Maraiowi, wspaniałemu węgierskiemu prozaikowi i poecie, który u Twardocha okazuje się także i wybitnym myślicielem. Z Maraia na przykład wyczytuje autor takie fascynujące obserwacje: „człowiek jest w dziwny sposób spóźniony wobec własnego ciała. I tak właśnie jest: dzieci w ciałach młodzieńców, chłopcy o ciałach męskich i mężczyźni w ciałach starców”.

Twardoch oczywiście nie tylko Maraia czyta. Nazwisk innych jest cała masa. Na przykład Szekspir, Hemingway, Hegel czy Cioran. Zawita też – bo czemu by nie – „Kubuś Puchatek”. Pojawi się wreszcie i Cormac McCarthy, który „pisze o najważniejszym: o człowieczeństwie bezwarunkowym, o zwątpieniu, o tchórzostwie, śmierci i miłości, i o woli przeżycia. I jednocześnie jego książka jest tym, czym powinna być literatura: opowieścią, która słuchana nocą przeraża”.

Uwagi o tym, czym jest literatura i pisanie, to zresztą osobna i interesująca poznawczo warstwa tych dzienników, choć momentami oczy bolą. Tak jak na przykład wtedy, gdy czytamy, że Twardoch budzi się czasem o piątej rano, „wstaje czarnym świtem, żeby ukraść wieczory mężom, narzeczonym i konkubentom [swoich czytelniczek], żeby wleźć do ich sypialń i leżeć na ich nocnych stolikach”.

No, doprawdy.

Syn i dziadek

Od razu uprzedzam tych, którzy dzienników jeszcze Twardocha nie czytali: nie ma co liczyć na niedyskrecje. O ludziach, zwłaszcza dla siebie drogich, szczególnie mężczyznach, pisze on z czułością, nawet jeśli nie odmawia sobie przy tym ironii.

Bez cienia kpiny pisane są natomiast fragmenty o synu. To pejzaż z potomkiem – to ta wspomniana już tutaj jedna, pozornie skromna stroniczka z roku 2007 – otwiera zresztą cały tom. Z drugiej strony mamy też zapiski o dziadkach. To porażające fragmenty nawiązujące bezpośrednio do wojennych rzezi.

Tu zresztą spotyka się Twardoch-diarysta z Twardochem-beletrystą. To ważny splot, zwłaszcza że zarówno „Morfina” jak i „Drach” wywindowały oczekiwania czytelników wobec tego autora. „Wieloryby i ćmy” tymczasem to, co trzeba jasno powiedzieć, książka napisana bez tego literackiego rozmachu, który towarzyszył wspomnianym świetnym powieściom. Siłą rzeczy musiało się to odbić na jakości, chociaż bez wątpienia nawet podczas lektury dzienników „Wieloryby i ćmy” czuje się rękę jednego z najciekawszych prozaików współczesnej literatury polskiej.

Szczepan Twardoch, „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015

Autor

Marcin Wilk
Marcin Wilk
Marcin Wilk – dziennikarz, publicysta, kurator. Freelancer. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Znak“ oraz „Charaktery” i Instytutem Goethego w Krakowie. Współtwórca i przez wiele lat kurator pasma Przemysły Książki na Festiwalu Conrada. Autor m.in. biografii „Tyle słońca. Anna Jantar“ (2015), „Kwiatkowska. Żarty się skończyły” (2019) oraz reportażu historycznego „Pokój z widokiem. Lato 1939” (2019). Aktywny w mediach społecznościowych jako Wyliczanka, a także jako twórca cyklu na YT #rozmoWyliczanki oraz podcastu „U Wilka mowa”.
Artykuły autora