Nie miałam przyjemności czytać pierwszej książki autorki, która tak bardzo spodobała się czytelnikom, że stała się bestsellerem. Ponieważ jednak pierwsza publikacja to zbiór felietonów/opowiadań, a za taką formą nie przepadam, postanowiłam sprawdzić, o co ten cały szum, biorąc do ręki drugą książkę autorki, która jest już jednorodną historią, a nie luźnym zbiorem opowieści z życia. I chociaż już na okładce widnieje informacja, że książka „Matki przodem. Jak wylądowałyśmy w ciemnej d***e” to kontynuacja bestsellera „Matka siedzi z tyłu”, z powodzeniem można tę książkę czytać bez znajomości poprzedniczki. Ja od niej zaczęłam i nie miałam problemu z rozpoznaniem, kto jest kim i jakie więzi łączą poszczególne osoby.
Jeśli mam być całkowicie szczera, kiedy zaczęłam czytać książkę, od razu zwątpiłam, że to coś dla mnie. Nie odnalazłam się w świecie Joanny, do tego jej poczucie humoru do mnie nie trafiło. Wydawało mi się odrobinę naciągane, takie na siłę, ironia trochę przesadzona, a cięty język nie taki cięty, jak się spodziewałam. Tak było na początku, zanim przyjaciółki wyruszyły na przygodę swojego życia i dopiero wtedy zaczęło się dziać. I już wiem, o co mogło chodzić. To, co działo się podczas wyjazdu, chociaż mocno przerysowane i często absurdalne, było mi bliższe niż codzienność głównej bohaterki, wynikające z niej problemy i rozterki dnia codziennego. Nie, żebym nie rozumiała tego typu zmagań z codziennością, bo je znam, owszem. Jednak różni się nasza codzienność dość mocno, dlatego nie zawsze potrafiłam dzielić momentów radości, rozpaczy czy zwykłego narzekania z główną bohaterką. Inaczej rzecz się miała z wyjazdowymi przygodami bohaterek. Ta część zdecydowanie była ciekawa, pełna zwrotów akcji i potrafiła przytrzymać przy lekturze. Cieszę się, że nie zrezygnowałam z książki w przedbiegach, bo ostatecznie się polubiłyśmy. Chociaż poczucie humoru autorki nadal nie do końca do mnie trafia, doceniam fakt, że książka jest napisana z ogromnym dystansem do siebie i otoczenia. I to, że jest szczera, nieugrzeczniona, pokazuje świat takim jaki jest. Niektóre sceny są żywcem wyjęte z życia każdej matki i jestem pewna, że wiele matek z łatwością utożsami się z główną bohaterką lub którąś z jej zwariowanych przyjaciółek. Powieść pokazuje nie tylko, jak bardzo kobiety lubią komplikować sobie życie. Zachęca też do zastanowienia nad własnym życiem, własną codziennością, która często wydaje nam się nudna i nijaka. Inspiruje do zmian, głównie tych dotyczących postrzegania otaczającej nas rzeczywistości i zaznacza, że tylko od nas zależy, jak wiele ta nasza rzeczywistość będzie mieć barw. Mówiąc prościej, chodzi o wyjęcie kija z czterech liter i o podchodzenie do siebie i tego, co nas spotyka z większym dystansem. Szczególnie, jeśli są to sprawy błahe, które często z powodu różnych czynników urastają do rangi katastrofy. Mówi też o tym, że czasem warto odpuścić, że nie nad wszystkim musimy mieć pełną kontrolę i o zachowaniu zdrowego balansu między życiem osobistym a zawodowym.
„Matki przodem. Jak wylądowałyśmy w ciemnej d***e” to klasyczna komedia pomyłek, która dostarcza rozrywki, relaksuje i bawi mniej lub bardziej, w zależności od tego, jakie ma się poczucie humoru. Książkę czyta się płynnie i lekko. Historia jest spójna i trzyma się kupy, mimo nawet licznych dygresji w międzyczasie, chociaż trafnych i błyskotliwych, które trochę wybijają z rytmu podczas lektury. Akcja biegnie szybko, książka nie jest gruba, a język autorki jest wartki i bardzo przystępny, dlatego nawet nie zauważamy, kiedy błyskawicznie tę powieść kończymy.
To książka idealna do tego, aby się odstresować i zrelaksować po ciężkim dniu. Bawiłam się może nie wyśmienicie, ale naprawdę dobrze i szczerze mogę tę publikację polecić 💗