TAKIEJ książki jak „Mekong przed końcem świata” Grzegorza Kapli, nie da się przeczytać jednym tchem, błyskawicznie. To znaczy, może się da, tylko po co ? Nią trzeba się cieszyć, delektując, smakując, wyobrażając sobie opisy zabójczo pięknych zachodów słońca w zatoce Ha Long, wspinać się z autorem na wierzchołki gór, pływać w oceanie, czy też zwiedzać muzeum współczesne w Sajgonie. Autor zaskakuje czytelnika niezwykle trafnymi spostrzeżeniami aktualnymi w każdej strefie czasowej: „Dziś palimy wokół siebie tyle świateł, że nie widać gwiazd, które miały nas chronić przed nieznanym”, „Człowiek nie jest w stanie widzieć Boga, ale może doświadczyć jego obecności”. W książce znajdziemy wiele zdań, perełek: „Noc dopada miasto, jak sokół jaskółkę”, „Tłusta larwa skwaru pełznie ulicami bezlitośnie”, „Tum napiera jak mrok gesty i lepki”, „Miał dzieci, kota, psa i szczęście, proste jak ciężar sieci uginającej się od ryb”. Pięknie, prawda ? Grzegorz Kapla potrafi nas zaskoczyć stwierdzeniem, „poranki powinny się rozwijać jak dywan z grubej zielonej beli dźwięk, po dźwięku. Niespieszne i niepochopne”. Po prostu bajka. Autor przeżywa chwile wśród dzikiej nieujarzmionej przyrody, znajduje miejsca gdzie panuje nieskażona, boska cisza, wpływa kajakiem do wnętrza gór, oglądać wschód słońca nad Mekongiem i zasypianie chińskiej świątyni. Nieprawdopodobnie piękne. Ale wszystko ma swoją cenę. Zmęczenie, pot, brud, niewyobrażalny upał. Kiedy idzie przez ulice Sajgonu, głowa mu puchnie od hałasu, upału, smogu i od smutku. Co mnie zaskoczyło ? A to, że w Laosie, Kambodży czy Wietnamie zjedzą wszystko: wróbla, słowika, jaskółkę, jeża, nie mówiąc o psach i kotach, które się hoduje po to, aby je później…… zjeść