KARNAWAŁ WYOBRAŹNI

02.01.2020

Ponoć czytamy książki po to, by pogłębić wiedzę o rzeczywistości. Czasem jednak też literatura bywa swoistą ucieczką od bieżących spraw. Zanurzamy się w pozornie obce światy, gdy ten nam znany nie jest najdoskonalszy. Książki dają wytchnienie. W każdym razie odnoszę wrażenie, że o pragnących tego czytelnikach i czytelniczkach myśleli autorzy i autorka tytułów, o których chcę trochę napisać.

Na początek zabieram nas w podróż do Paryża. Tam właśnie, a konkretnie w dzielnicy Belleville, znajdziemy pewną wąską salę o szafranowych ścianach. Mieści się w niej kawiarnia prowadzona przez matkę narratora książki „Felix i niewidzialne źródło” Erica-Emmanueal Schmitta. Do kawiarni przychodzą wszyscy mieszkańcy z sąsiedztwa. Na przykład niejaka pani Simone, „dziwka i mężczyzna”, jak wyjaśnia młody narrator. Rezyduje w kawiarni także człowiek o znaczącym imieniu i nazwisku: Robert Larousse, który pragnie opanować na pamięć cały słownik. Gospodyni to zresztą też niezwykła bohaterka. Fatu pochodzi z Afryki i ma niemal alchemiczną moc przeobrażania rzeczywistości poprzez nadawanie nowych imion znanym rzeczom. Na przykład „WC” zamieniła na „sam w zaciszu”, a drażniącemu, specyficznym krztuszeniem się, klientów w sklepie kotu nadała imię „Apsik”. Fatu ma syna Felixa, czyli szczęściarza, poczętego z Duchem Świętym. Przynajmniej tak brzmi wersja oficjalna. Mniej oficjalna głosi, że tym Duchem Świętym był kapitan pewnego statku. Dla Felixa, wyraźnie wrażliwego małego człowieka, magia stoi zresztą na równi z rzeczywistością. Ulega więc czarującej osobowości mamy, a bywalców kawiarni określa mianem wujciów i cioci. I wszystko w zasadzie układałoby się dalej cudownie, gdyby nie pojawili się w pewnym momencie notariusze zwiastujący bezwzględne prawo. Ale dokładnie w tym momencie, gdy nad kawiarnią zbierają się czarne chmury, 12-letni Felix, przy pomocy oczywiście wujciów i cioć, zabiera się do działania, które ma doprowadzić jego mamę do „uzdrowienia”.
Więcej na razie nie opowiem, bo musiałbym streścić całą fabułę. Wystarczy tutaj, że napiszę, iż książka skrzy się od fragmentów będących dowodem na wrażliwość autora wobec inności. Ta opowieść to także pouczająca lekcja uważności, a wielu po przeczytaniu jej wypisze sobie pewnie znaczące zdania, których w tej opowieści nie brakuje. „Czy kiedykolwiek wyobrażamy sobie, skąd nadejdzie niebezpieczeństwo?”, „Kochać to nie to samo, co rozumieć” albo „Alkohol nie ujawnia tego, jacy jesteśmy, ale to, czemu się sprzeciwiamy”.

Kto szuka lekko magicznej opowieści w dobrze znanym stylu Schmitta – może bez większego wahania sięgnąć po „Felixa…”.

Chciałbym pozostać przy magii, ale gdy biorę do rąk następną z książek – „Komórki się pani pomyliły” – muszę przynajmniej na chwilę sprowadzić nas na ziemię. Oto bowiem lądujemy w polskim szpitalu. Leży tam Zofia Wilkońska, 70-latka. Od razu zastrzeżmy, że nie narzeka. Nie przeszkadza jej na przykład charakterystyczny zapach szpitalny ani inne rzeczy. Wręcz przeciwnie. Wydaje się, że nieźle się tam umościła. „Cały pobyt na koszt podatników” – zachwyca się w pewnym momencie.
Inne zdanie na temat konieczności jej pobytu w szpitalu ma służba zdrowia, dlatego Zofia niestety będzie musiała wkrótce opuścić placówkę. Dla niej to nie są dobre wiadomości. Nie tylko dlatego, że jakiś czas temu zostawili ją mężczyźni: jeden, którego urodziła 40 lat temu i który kompletnie o niej zapomniał i drugi, który wyszedł 20 lat temu po papierosy i nie wrócił. Nie są to też dobre wiadomości z powodu jej, co tu dużo mówić, nie do końca dobrze funkcjonującego biodra.
Z drugiej strony Zofia Wilkońska ma duży dystans do siebie i niezłe poczucie humoru. To daje wiele siły. „Obiecałam sobie, że nigdy nie utyję. Na szczęście nie było u mnie najmniejszego zagrożenia nadwagą, bo miałam najlepszego dietetyka na świecie. Mojej wagi od lat pilnował ZUS” – stwierdza w jednym momencie. A w innym słyszymy: „Stawiałam na naturalność jak Anja Rubik. Szczupła sylwetka, ekologia, dieta i edukacja seksualna. Wszystko to bardzo interesujące”. Babcia Wilkońska to jednak nie tylko postać komiczna, ale również detektywka. Jacek Galiński powieść „Komórki się pani pomyliły” stworzył bowiem najwyraźniej z myślą o tych, którzy szukają nowych pomysłów na kryminał. Uważne czytelniczki i uważni czytelnicy bez trudu wyłapią tu zarazem także wiele aluzji do bieżącej sytuacji politycznej czy społecznej.

A tym, którzy oszaleją na punkcie Wilkońskiej napiszę też, że „Komórki…” są drugą powieścią Galińskiego, w której występuje pani Zofia. Na zakochanych w szalonej babci czeka bowiem jeszcze powieść „Kółko się pani urwało”.

Nie żegnamy się z dojrzałością – zwłaszcza że dojrzałość to nie tylko dystans do świata, ale i pewna życiowa mądrość. Nie można jej się nauczyć z podręczników, trzeba ją nabyć wraz z doświadczeniem. Wie o tym chyba bohaterka książki „Pokój motyli” Lucindy Riley.
Ale zanim przekonamy się o tym i my, musimy cofnąć się do roku 1943 i zajrzeć do angielskiego miasta Southwold w grabstwie Suffolk. W wyraźnie sielskiej atmosferze – mimo przetaczającej się nad światem straszliwej wojny – tata chwali małą dziewczynkę, Posy, która łapie w siatkę motyle, poi je czarką najlepszego nektaru, po czym wypuszcza na wolność.
Pewnego razu dziewczynka zauważa na plaży mężczyznę, który poszukując najwyraźniej jakiegoś skarbu, przeczesuje piasek. Posy robi się smutno, gdy widzi, że jedynym znaleziskiem jest stary emaliowany czajnik. Jednak tata udziela dziewczynce ważnej lekcji. „Pamiętaj, kochanie, że coś, co jednemu wydaje się śmieciem, dla kogoś innego może być cenne jak złoto”. Wszystko wydaje się na początku tej książki baśniowe i sentymentalne. Wkrótce jednak wojna zabierze Posy jej ojca, a dziewczynka straci złudzenia. Stanie się to w dniu, w którym zobaczy przyszpilone – dosłownie – motyle.

Zaraz po tej scenie autorka przerzuca nas do bliższych nam czasów. Wylądujemy tym razem w roku 2006. Posy, już dojrzała kobieta, ma niemało kłopotów z Domem Admirała. Z jednej strony ulokowała tu bowiem wszystkie oszczędności swojego życia, związała z nim także wiele emocji i wspomnień, a z drugiej – jakoś musi utrzymać to miejsce, a to nie jest łatwym zadaniem. Może i dałoby zresztą coś się zrobić, ale sytuacja rodzinna nie sprzyja brawurowym decyzjom.  

Tego typu opowieści w sytuacjach, kiedy wszystko wydaje się już przesądzone, lubią zaskakiwać. Nie inaczej jest i w przypadku powieści Lucindy Riley. Nieskomplikowane dialogi wypełnione od czasu do czasu tzw. życiową prawdą, pełne emocji zwroty akcji, a także unosząca się ponad wszystkim lekko nostalgiczna atmosfera sprawi, że wiele czytelniczek i wielu czytelników z przyjemnością odda się tej lekturze.

Jeśli szukacie czegoś kompletnie niezobowiązującego na koniec starego/początek nowego roku – to „Pokój motyli” jest właśnie tego typu książką.

 

Wymienione książki kupisz w Inmedio, Relay, Discover Poland, The Warsaw Store i Virgin. Polecamy!

Eric-Emmanuel Schmitt, „Felix i niewidzialne źródło”. Przeł. Łukasz Muller, Znak Literanova, Kraków 2019.
Jacek Galiński, „Komórki się pani pomyliły”. W.A.B., Warszawa 2019.
Lucinda Riley, „Pokój motyli”. Albatros, Warszawa 2019.

Autor

Marcin Wilk
Marcin Wilk
Marcin Wilk – dziennikarz, publicysta, kurator. Freelancer. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Znak“ oraz „Charaktery” i Instytutem Goethego w Krakowie. Współtwórca i przez wiele lat kurator pasma Przemysły Książki na Festiwalu Conrada. Autor m.in. biografii „Tyle słońca. Anna Jantar“ (2015), „Kwiatkowska. Żarty się skończyły” (2019) oraz reportażu historycznego „Pokój z widokiem. Lato 1939” (2019). Aktywny w mediach społecznościowych jako Wyliczanka, a także jako twórca cyklu na YT #rozmoWyliczanki oraz podcastu „U Wilka mowa”.
Artykuły autora