WYWIAD Z MARCINEM ZWIERZCHOWSKIM

09.05.2016
wywiad z marcinem zwierzchowskim

To, czym się zajmujesz, mocno kontrastuje z Twoim wykształceniem. Cóż to się zadziało, że biotechnolog został redaktorem w magazynie literackim i publicystą piszącym o popkulturze?

Biotechnologia to był wybór z gatunku tych odpowiedzialnych. Zaraz za medycyną czy prawem, które absolutnie mnie nie pociągały (na tę pierwszą namawiał mnie wręcz ojciec). Liceum kończyłem ze średnią bliską 6,0, więc mogłem iść, gdzie chciałem. Kierunki humanistyczne odrzuciłem, bo perspektywy zatrudnienia były raczej mizerne, zdecydowałem się więc na nauki biologiczne, bo raz, że mnie fascynowały, a dwa: byłem w tym naprawdę dobry; studia zresztą skończyłem z wyróżnieniem.

Nigdy nie byłem jednak po prostu umysłem ścisłym. Gdzieś w okolicach gimnazjum zacząłem hurtowo pochłaniać książki, w liceum udzielałem się na portalach dla miłośników fantastyki, tworzyłem amatorsko prozę i publicystykę (tej drugiej zdecydowanie więcej), a w czasie studiów zacząłem pisać dla serwisu Poltergeist, gdzie wkrótce zostałem szefem Działu Książki. To były moje pierwsze dziennikarskie szlify, wciąż amatorskie, ale jednak ktoś redagował moje teksty – wiele się tam nauczyłem, nie tylko jeżeli chodzi o zwykłą poprawność językową, ale też o rynku książki, kontaktach z wydawcami i pisarzami, zarządzaniu grupą redaktorów.

Gdy miałem już w ręce dyplom biotechnologa, postanowiłem spróbować znaleźć pracę, którą naprawdę chciałbym wykonywać. Czyli coś na rynku książki. I udało się: wydawnictwo Prószyński zatrudniło mnie w dziale promocji, bym zajmował się fantastyką i kryminałami. Już w pierwszym miesiącu pracy musiałem przygotować wizytę Orsona Scotta Carda!

A „Nowa Fantastyka”? Cóż, redakcja miała swoje biuro dosłownie kilka metrów od biura działu promocji Prószyńskiego, a jako gość od książek fantastycznych musiałem z nimi współpracować. Poznałem Kubę Winiarskiego, Pawła Ziemkiewicza, Maćka Parowskiego i Jerzego Rzymowskiego, z którymi rozmawiałem często i długo (zbyt długo nawet, wedle szefów w Prószyńskim), do tego stopnia, że Jerzy w pewnym momencie przedstawił mnie komuś jako „dobrego ducha redakcji”. Chłopaki zdążyli mnie poznać, polubiliśmy się, wiedzieli, że śledzę anglosaski rynek opowiadań, więc gdy Paweł ustąpił z roli szefa działu prozy zagranicznej i redaktora serii książek pod szyldem „NF”, redakcja postanowiła przepchnąć na jego miejsce mnie. Co nie było łatwe, miałem wtedy bodajże 24-25 lat, więc niespecjalnie wierzono, że poradzę sobie jako redaktor. Chyba jednak jakoś wyszło, bo w „NF” jestem do dziś.

Gdy zaś już przebiłem się w „NF”, postanowiłem ot tak napisać maila do „Polityki”, czy może nie chcieliby ode mnie recenzji. Justyna Sobolewska odpisała, że owszem, poprosi o ocenę zbioru Anny Brzezińskiej. Tekst napisałem, spodobał się, został opublikowany. Potem napisałem duży artykuł, też trafił na łamy. I tak to trwa do dziś, po drodze zaś udało się publikować i w „Wyborczej”, i w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, i w kilku innych miejscach. Wszystko na zasadzie „odezwę się, zapytam, napiszę tekst – może zechcą”. Chcieli.

I jakby tej przydługiej opowieści było mało, w chwili obecnej moim głównym zajęciem jest praca w serwisie naEKRANIE.pl, gdzie odpowiadam za reklamę. Tu też jestem samoukiem, po prostu stwierdziłem, że może mi się to spodobać i że mogę być w tym dobry.

Na czym właściwie polega praca redaktora działu prozy zagranicznej?

O, tu mogę odpowiedzieć krótko. To proste: czytam opowiadania autorów zagranicznych, publikowane w zbiorach, antologiach, w serwisach internetowych i tym podobnych, wybieram te, które mi się podobają, a następnie piszę do autorów czy ich agentów, że chciałbym je kupić. Następnie, gdy się zgodzą, zlecam tłumaczenie, redaguję i tekst trafia do składu. To tak w dużym skrócie.

Na „Nowej Fatastyce” wychowały się już pokolenia czytelników. Dla mnie literacki debiut na łamach „NF” był przed laty spełnieniem jednego z dziecięcych marzeń. A Ty – co czułeś, rozpoczynając współpracę?

Trudno mi sobie przypomnieć moje odczucia w tych pierwszych dniach. Musisz jednak pamiętać, że zanim zostałem redaktorem w „NF”, przez ładnych kilka miesięcy poznawałem chłopaków i przesiadywałem w redakcji, więc moje podejście było już nieco inne. Zresztą, w „NF” byłem silny siłą moich autorów, a w pierwszych redagowanych przez siebie numerach puszczałem Teda Kosmatkę, Petera Wattsa, Petera S. Beagle’a czy Iana R. MacLeoda – z nimi zaś nie można było spudłować.

Razem z „NF” przejmowałem też serię powieści w Prószyńskim, tam miałem naprawdę mało czasu na selekcję pierwszych pozycji, więc tu był większy stres i na tym się skupiałem.

Chyba bardziej takim debiutem był pierwszy opublikowany na łamach „NF” tekst, recenzja dokładnie. O, to było coś wielkiego. Takie małe ukoronowanie drogi od gościa uczącego się samemu fachu dziennikarskiego na łamy tak legendarnego pisma. Jak to później było z „Polityką”, „Wyborczą” i innymi publikacjami, dostawałem sygnał: opłaciło się, dokonałeś tego, wyrobiłeś sobie warsztat, publikujesz, a przede wszystkim doszedłeś do tego wyłącznie dzięki zaparciu i pasji. To zawsze duży moment. I pewnie uczucie, które dzielę z publikującymi prozę.

Co uważasz za swój dotychczasowy największy redaktorski sukces? A co za największą porażkę?

Miałem nosa do Kena Liu, zanim posypały się na niego nagrody. I to moja największa chluba. Bo sam go znalazłem, sam dogrzebałem się wybitnych tekstów, pokazałem czytelnikom, a oni go pokochali. Ken to zresztą wspaniały człowiek, dzięki niemu mam też teksty z Chin, co mnie bardzo cieszy. Moją zasługą również było ściągniecie na łamy Petera Wattsa nie tylko jako autora opowiadań, ale i naszego felietonistę, więc mogę się tym chełpić. Poza tym mam mnóstwo tekstów, które sam pokochałem, jak opowiadania Vylar Kaftan, Sunny Moraine czy Grega Kurzawy, z których publikacji zawsze będę dumny.

Jeżeli chodzi o książki, udało mi się wydać w Polsce „Muzę ognia” Dana Simmonsa, którą to mikropowieść uwielbiam. Udało się „Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie” Charlesa Yu. Nakład serii fantasy Michaela Sullivana się z kolei wyprzedał, były dodruki, więc to sukces sprzedażowy.

Porażką był fakt, że seria „NF” się nie utrzymała. Poza Sullivanem nie udało się znaleźć solidnego sprzedażowo tytułu, i choć mam swoje przemyślenia na temat marketingu, a nawet samych założeń serii, jej grupy docelowej, która z definicji jednak rozmijała się z grupą „NF”, winę muszę brać na siebie.

Wyobraź sobie, że hojny sponsor składa deklarację: zapłaci trzem wybranym przez Ciebie zagranicznym autorom za napisanie na zamówienie opowiadania dla „NF”. Możesz zasugerować tematykę utworów. Kto i o czym napisze?

Tematyki nie mam zamiaru sugerować. To bezsensu – mam zamawiać u ulubionych autorów i ich ograniczać? W życiu!

Zakładam, że suma byłaby tak obłędna, że przekonałaby do pisania każdego? W takim razie Cormac McCarthy, to na pewno. Wprawdzie fantastyki nie lubi, wiem, ale napisał „Drogę”, która mną wstrząsnęła, chciałbym więc, żeby zabrał się za coś innego. Na drugim miejscu Erin Morgenstern, której debiutancki „Cyrk nocy” mnie oszołomił, a która po tym zamilkła. Wiele bym dał, żeby przeczytać jej kolejną powieść, czy choćby opowiadanie. Trzecim autorem byłby Peter Watts. Wybór z pozoru głupi, bo Peter przecież pisze regularnie, ale jeżeli mam kogoś obsypywać kasą za twórczość, to jego, by mógł w spokoju zbierać materiały i tworzyć swoje przeładowane oszałamiającymi wizjami historie SF.

Mocno siedzisz w popkulturze. Szczerze: jak oceniasz poziom polskiej krytyki literackiej i filmowej?

Rozumiem, że mówimy o krytyce dotyczącej popkultury właśnie. Tę staram się śledzić, choć rzecz jasna stos czekających na chwilę wolnego czasu gazet i tygodników straszy na moim biurku. Tu mamy dwa nurty. Pierwszy to pasjonaci, znawcy, ale amatorzy – i tu jest sporo ciekawych głosów, mnóstwo choćby w sieci, tyle, że nie sposób nadążyć. Drugi to publicyści z wysokonakładowej prasy papierowej – i tu też nie brakuje ciekawych piór, ludzi ewidentnie się popkulturą pasjonujących, jak na przykład Jakub Demiańczuk w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, Piotr Gociek, Bartosz Czartoryski czy Dawid Karpiuk w „Newsweeku”.

Problem mam z pewną grupką, która popkulturą zajmuje się z musu. Są świetni w ocenianiu choćby tak zwanego kina oscarowego czy festiwalowego, ale już na przykład ekranizacje literatury fantastycznej czy komiksów ich nie interesują. Ktoś jednak teksty pisać musi i pada na nich. Dlaczego? Nierzadko w redakcjach wolą przydzielać tematy w swoim gronie, niż zamówić tekst u kogoś z zewnątrz, kto zna się lepiej (choćby Bartka Chacińskiego z „Polityki” cenię bardzo za to, że robi dokładnie na odwrót). I w ten sposób powstają kwiatki typu stwierdzenia, że „Pacific Rim” powstał z fascynacji „Iron Manem”, bo przecież i tu i tu są metalowe zbroje, a Warner Bros. nowy film o Supermanie chciało kręcić, by zapełnić lukę po „Harrym Potterze”.

Ja z pewnością równie śmieszno-żałosne babole popełniałbym pisząc o kinie niemieckim czy literaturze hiszpańskiej, bo się na nich ni w ząb nie znam. I dlatego o nich nie piszę. Czasami przydałoby się więc, by popkulturę zostawiono tym, którzy autentycznie starają się ją zrozumieć, a nie tylko oceniać z góry. Tym bardziej, że takich dziennikarzy nam nie brakuje i potrafię wymienić ich w niemalże każdej redakcji.

Nie korci Cię, aby spróbować się także jako autor beletrystyki?

Był taki czas, gdy, mimo czytania tylko książek i opowiadań, jakoś nie wpadał mi do głowy żaden pomysł, który w mojej opinii zasługiwałbym choćby na krótki tekst. I niespecjalnie się tym przejmowałem, bo przecież już teraz moje artykuły czytają setki tysięcy osób, cóż więcej mógłbym więc osiągnąć prozą

Teraz jednak pomysły mam, nawet na powieść, nad którą bardzo, bardzo powoli pracuję (etap notatek). Zacząłem też spisywać pierwsze z opowiadań. Kiedy je jednak skończę i czy w ogóle – nie wiem.

Problemy mam dwa: nieustanny brak czasu oraz „klątwa redaktora”.

To pierwsze wynika z faktu, że moim głównym zajęciem jest praca jako Senior Account Manager w serwisie naEKRANIE.pl, także redaktorem „NF” i publicystą jestem po godzinach. Do tego często chodzę do kina, czytam bardzo dużo książek i komiksów, przede wszystkim zaś mam żonę i córeczkę, z którą wspólny czas jest absolutnie nie do ruszenia. Na pisanie mam, i to nie żart, mniej więcej godzinę tygodniowo, w weekend, przy czym bardzo często to przepada, bo Lilia przychodzi do taty i chce się bawić, bo trzeba napisać artykuł do „Polityki” na termin, bo mam ochotę spędzić więcej czasu z żoną. Niestety, moja własna twórczość jest na szarym końcu priorytetów.

Inna sprawa, że jak już piszę, to nieustannie sam siebie oceniam, przez co siedzę i dłubię w tekście, poprawiam, przepisuję, dopieszczam pojedyncze zdania, tak że nierzadko z tej godziny na pisanie 55 minut poświęcam na redakcję tego, co napisałem wcześniej. Bo jestem redaktorem, bo czytam setki tekstów rocznie, widzę wady w nich wszystkich i chcę unikać ich u siebie. Bardzo możliwe, że w efekcie przedobrzę i albo nie skończę nawet opowiadania, albo skończę, ale nie będzie się do niczego nadawać, po tym całym szlifowaniu.

Mnie się jednak nie śpieszy. Chciałbym w tym roku skończyć kilka tekstów, niech poleżą, może jak do nich wrócę, to zdecyduję się je komuś pokazać. Chciałbym mieć czas dla swojej powieści. Lilia jednak ma w tym temacie nieco odmienne zdanie.

Prawda jest też taka, że czuję pewien ciężar obowiązku. Publikuję w kilku tytułach, i to z tych wysokonakładowych, gdzie często jestem jedynym, który zna się i na poważnie zajmuje choćby literaturą fantastyczną. W skrócie: jeżeli ja nie zgłoszę się z recenzją na przykład Twojej nowej powieści do „Polityki”, bardzo możliwe, że nie zgłosi się nikt. A jeżeli on będzie dobra? Ma przejść bez echa? Mam się od takiej książki odwrócić, by zająć się swoimi bazgrołami? To cholernie trudne. Już teraz pluję sobie w brodę, że po czasie sięgnąłem na przykład po „Przypadek Alicji” Aleksandry Zielińskiej – piekielnie dobra rzecz, którą trzeba było ocenić dla „Wyborczej”, „DGP” czy „Polityki”, która na tę uwagę zasługiwała, może nawet na duży tekst w „Nowej Fantastyce”.

A co pan redaktor czyta dla przyjemności? Jakie lektury ostatnio zrobiły na Tobie największe wrażenie?

To urocze, że sądzisz, iż mam czas czytać dla przyjemności… Tu wraca ten „ciężar obowiązku” z odpowiedzi na poprzednie pytanie. Przykład: właśnie kończę „Królów Dary” Kena Liu, po których miałem nadzieję sięgnąć po „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” Wallace’a, nic z tego jednak nie wyjdzie, bo dostałem PDF z „Onikromosem” Pawła Matuszka i muszę to przeczytać, bo może to coś wielkiego i trzeba będzie kombinować, na jakie łamy wepchnąć recenzję czy artykuł. Może z Wallace’em uda się później, ale wątpię, bo najchętniej wziąłbym się też za „Dom z liści” Danielewskiego. I tak to się toczy.

Dla przyjemności czytam komiksy, bo te czyta się szybciej. Uwielbiam „Hellboya”, „Baśnie”, „Sagę”, „Lucyfera”, „Sandmana”, sięgam po DC i Marvela, ostatnio spodobał mi się „Outcast” Kirkmana.

Choć prawda jest taka, że u mnie każda lektura, każdy obejrzany film czy serial to element pracy. Bo może i nie napiszę o tym teraz tekstu, ale to wróci. W tej chwili na audiobookach przebijam się przez „Pieśń Lodu i Ognia” Martina, w wersji oryginalnej, nie dlatego, że mam zamiar zaraz coś pisać, ale trochę dla przyjemności, a najbardziej myśląc przyszłościowo – gdy już ukaże się kolejna książka, „Polityka” będzie chciała tekst.

Wiesz, to trochę jak z piłkarzem biegającym wieczorami dla przyjemności. Może i nie musi, ale jednak te kilometry w nogach wykorzysta później na boisku, więc w sumie chyba jednak to praca, prawda?

Masz swoje czytelnicze rytuały, warunki, które muszą zostać spełnione, gdy siadasz do lektury? Czy przeciwnie, czytasz wszędzie?

Nie mogę mieć rytuałów. Czytam, gdzie się da, kiedy się da. Czytam z tabletu, czytam rzecz jasna książki papierowe, słucham audiobooków. Te ostatnie pozwalają mi zagospodarować nawet czas spaceru z psem, wyjścia do sklepu czy dojścia na przystanek autobusowy. Niby krótkie chwile, ale składają się na setki godzin miesięcznie, co znacznie podniosło mi „przerób” lektur.

Autor

Piotr Rogoża
Piotr Rogoża
Rocznik 1987. Prawie ukończył kulturoznawstwo. Autor trzech książek i szeregu opowiadań, scenarzysta gier komputerowych, tłumacz angielskiego, copywriter. Członek „Writers Guild of America.
Artykuły autora