TWÓRCZY CZYTELNICY, czyli jak czytamy nie tak jak autor miał na myśli

20.09.2023
twórczy czytelnicy artykuł

Dostajemy papier zapisany tuszem i ruszamy w przygodę! Za rękę prowadzi nas autor. Niby prosta droga, idziemy za jego słowem. Tymczasem wcale nieprawda. Zbaczamy ze szlaku dość często przez mniejsze i większe „przeszkadzajki”, które wybijają z rytmu. Czasami wystarczy mały „grzeszek” pisarza, a czasami świadomie z czymś się nie zgadzamy. Czytamy w końcu dla przyjemności, a nie „według maturalnego klucza”. Jakie przeszkody stoją na drodze czytelnikowi i zmuszają go do szukania innych dróg interpretacji?

Trudna sztuka nazywania po imieniu

Czasami sztukę czytania utrudnia nam sam pisarz, choć tu oddajemy honor, że zadanie nie jest łatwe. Wszelkie książki fantasy, sci-fiction mają to do siebie, że trzeba wymyślić im zupełnie nowy świat i… ponazywać miejsca, jednostki administracyjne, rzeczy, nadać imiona bohaterom. Nie mogą brzmieć zbyt współcześnie, zaś archaizmami i łaciną można się jedynie inspirować…

Na tym polu odnotowujemy sukcesy, jak „Narnia”, „Elfhame” czy „Aragorn” – proste, inne, łatwe do wypowiedzenia. Czasami jednak czytelnik skazany jest na czytanie w stylu „Bohater wyruszył do miasta Szuru-jakośtam-buru i poznał tam Aj-eee-mhm”. To problem przynajmniej od 1929 roku, kiedy to William Faulkner zaprosił nas do miasteczka Jefferson w hrabstwie… Yoknapatawapha.

Dźwiękonaśladowcza inwencja twórcza czytelnika nie byłaby jeszcze tak bardzo uciążliwa, gdyby nie to, że czasami w jednej książce mamy kilka nazw o podobnej długości zaczynających się na tę samą literę. Wtedy „Szuruburu-jakośtam” może wpłynąć na zmianę fabuły.

Co ciekawe, autorzy nie oszczędzają nas nawet przy krótkich nazwach. Niech podniesie rękę choć jedna osoba, która nie zastanawiała się jak przeczytać „Ciri” – imię bohaterki z „Wiedźmina” Sapkowskiego. „Siri”, „Ciri”, „Kiri”? Cztery litery, trzy wersje. Czasami ekranizacje lub gry na podstawie książek to po prostu podręczniki wymowy nazw własnych.

„Moje miasto, a w nim…” cała fabuła!

W bardziej realnych gatunkach wcale nie jest lepiej. O ile nazwę znamy, to już topografia miast jest dla nas z reguły niezłą zagadką. W książkach fantasy mamy mapy, w kryminałach po ciemnych zaułkach musimy błądzić „na ślepo” albo z internetową mapą w ręku. Czasami ma to dość duże znaczenie. Jeśli Chyłka idzie przesłuchać typa spod ciemnej gwiazdy na Pradze, a Zordon jest w tym czasie na Żoliborzu – dla znawców Warszawy napięcie rośnie, bo jest jasne, że nie ma szans, by w razie czego zdążył do niej dojechać. Nie zawsze tempo fabuły pozwala pisarzowi na wstawkę opisową z jasną wskazówką geograficzną.

Trochę prościej jest w literaturze obyczajowej, bo w niej można na chwilę zwolnić i dokładniej opisać miejsce akcji. Czasami nawet miasto staje się swoistym bohaterem. Bo kto nie kojarzy Poznania z Jeżycjady? Czytając tę serię każdy jest Poznaniakiem!

Nie można jednak przesadzić z tymi opisami….

Opis omijamy…

Ile gatunków kwiatów było na łące nad Niemnem? Tak co najmniej na pół strony. Orzeszkowa nie była debiutantką, kiedy zaserwowała nam po prostu listę łacińskich nazw roślin w ramach opisu. Być może wynikało to z jej miłości do natury… Być może. Sienkiewicz pisząc „Trylogię” w odcinkach do gazety dostawał wypłatę za liczbę słów, więc i rozwodził się czasem zbyt długo. O Tolkienie krąży legenda, że potrafił opisywać drzewo na trzy strony (sprawdzone, nieprawda, ale w każdej legendzie jest ziarenko prawdy).

Czasami tej tradycji dłuższych opisów ulegają i współcześni pisarze. Zbyt dużo detali, opis wybijający z rytmu akcji, „trauma szkolnych lektur” – to wszystko powoduje, że często są one po prostu omijane przez czytelnika.

Z tymi opisami jest jeszcze związana inna kwestia, głównie jeśli chodzi o bohaterów. W ferworze czytania nasza wyobraźnia pędzi za szybko albo po prostu „po swojemu”. Dotyczy to wszystkich gatunków, ale romansów w szczególności. Przystojny zielonooki brunet czasami nie jest tak atrakcyjny jak piwnooki blondyn. Czytelnik może zmienić kolor oczu, budowę ciała, wiek…

Od biernego czytania do… fanficu

Od lekkich przeszkadzajek, z którymi radzimy sobie dość szybko, przechodzimy do kwestii poważniejszych. Sprzeciw wobec rozwiązań fabularnych. W kryminałach problemem jest zbyt słaba motywacja zbrodniarza, zbyt proste rozwiązanie zagadki albo źle wkomponowany plot twist. Zwroty akcji są przedmiotem wielu dyskusji. Niektórzy czytelnicy lubią, kiedy pojawiają się „jak grom z jasnego nieba”, a inni wolą „iść za okruszkami” i zbierać subtelne podpowiedzi w trakcie czytania. Najczęściej rozczarowanie pojawia się na końcu książki i może wpłynąć na jej ogólną ocenę. Nie można już nic z tym zrobić.

Trochę inaczej przedstawia się sytuacja relacji między bohaterami. Nie pasuje nam trójkąt miłosny? Wolimy inne „sparowanie”? Jakiś bohater miał za mało miejsca, za szybko zginął, nie miał szans rozwinąć przyjaźni z innym bohaterem? A może po prostu zastanawiamy się jakby to było, gdybyśmy mieli szansę znaleźć się w świecie przedstawionym? Oto nadchodzą fanfici! Powstała cała kultura tworzących czytelników, którzy po zamknięciu książki od razu otwierają zeszyt lub komputer i rozpisują własne historie ze znanymi bohaterami. Głośnym przykładem jest „50 twarzy Greya” na podstawie „Zmierzchu”! Nie dotyczy to zresztą tylko książek. Z fanficów wywodzi się też seria „After”, inspirowana muzyką „One Direction”.

Ale fanfici to temat na osobny artykuł…

Autor

Sara Pete
Sara Pete
Z wykształcenia polonistka i anglistka, która uważa, że język jest dla ludzi, a nie ludzie dla języka. Dlatego lubi książki autorów o charakterystycznym stylu i… mrok.
Artykuły autora